Moje twarde samurajskie serce pękło na tysiąc kawałków.
Wyznanie i świadectwo bylego mistrza Aikido
Ci z was, którzy znali mnie osobiście doskonale wiedzą jak ogromna była moja pasja zgłębiania Aikido i Iaido (walka ostrym mieczem samurajskim). Obie te sztuki walki ćwiczyłem intensywnie po parę godzin dziennie przez 15 lat. Ponadto w ciągu ostatnich kilkunastu lat odwiedziłem wiele prężnych klubów Aikido zarówno w Europie, jak i Ameryce i zawsze miałem okazję ćwiczyć pod okiem około dwunastu japońskich mistrzów najwyższej rangi (od 6 Dan wzwyż). Będąc prezesem i dyrektorem technicznym Polskiej Fundacji Aikido - AIKIKAI oraz właścicielem prywatnej szkoły, miałem powody do pełnego zadowolenia ze swojej pozycji i wiążącej się z nią popularności. W 1993 roku miałem podchodzić do kolejnych mistrzowskich egzaminów na 4 Dan u Sensei M.Kanai w Bostonie. Ale to przeżycie, o którym chcę wam dzisiaj opowiedzieć, że obecnie nie ma dla mnie żadnego znaczenia zarówno mistrzowski stopień i samo dalsze praktykowanie Budo (sztuki walki ogólnie). Zapewne zapytacie mnie, dlaczego tak jest oraz co skłoniło mnie do tego, by odrzucić owoc wieloletniej pracy? Otóż przez wiele lat uważałem Aikido za wyjątkową w swoim rodzaju sztukę walki, prowadzącą do duchowego poznania i wzrostu. Poszukiwałem prawdy w filozofii mistrza Ueshiby. Później poszerzyłem krąg zainteresowań o buddyzm Zen i różnego rodzaju medytacje, a następnie różne wschodnie filozofie i doktryny.
Zgłębiałem Tao i I-ching, interesowałem się mantrami i Misogii, aż w końcu rozpocząłem praktykę białej magii Huny. Jednym słowem otarłem się o ezoterykę Wschodu i okultyzm. Jednak, pomimo moich naprawdę wytężonych i upartych poszukiwań nie znalazłem ani pokoju, ani prawdy. Wyobraźcie sobie człowieka, który chcąc poznać prawdę pyta o nią każdego napotkanego na swojej drodze. Efekt będzie wewnętrzne rozbicie i niepokój - otrzyma przecież wiele sprzecznych odpowiedzi i wskazówek. Oczywiście na pewno pozna wiele filozofii, sztuk i religii, ale nikt nie udzieli mu pełnej odpowiedzi. Każdy mistrz, który jest na tzw. „drodze” stwierdzi tylko, że „musisz ćwiczyć więcej, coraz więcej”. Ileż razy słyszałem te słowa! A więc - wiecznie koło poszukiwań i żadnej pewności, co do drogi, którą się podąża. Zamiast osiągnąć upragniony pokój i prawdę, jesteś stale niezaspokojony duchowo. Jeżeli nawet praktykujesz najskuteczniejsza na świecie medytację, to, gdy tylko ją przerwiesz, ponownie czujesz, że zewnętrzne okoliczności cię rozbijają i jak narkoman wracasz do swoich mantr i „sztuki wyciszania umysłu”. Poszukujesz ludzi, którzy cię poprowadzą, zaczynasz wątpić w swoje siły i ulegasz autorytetom, mistrzom lub guru. Nie jest ważne, co zajmuje twój umysł i co studiujesz, aby dostąpić oświecenia - Aikido, Zen, inne Budo, Yogę, New Age, ezoterykę, czy też magię. Jeżeli one stały się twoja drogą do poznania prawdy, to wiesz, ze stałeś się niewolnikiem, człowiekiem uzależnionym od czyjejś idei, filozofii bądź religii. Jest tak, dlatego, ponieważ żaden człowiek, najlepszy mistrz, najwspanialsza filozofia, idea, czy religia nie wyzwoli cię z twoich problemów. Mogą one spowodować, że na jakiś czas poczujesz się lepiej, ale tak naprawdę nie zagłuszysz prawdziwego pragnienia swojego serca. Spytasz zatem, jaka droga jest właściwa? Myślę, że zgodzisz się ze mną, iż tylko Bóg jest dobry, doskonały i wieczny. Jeżeli więc mowa o doskonałej drodze, która ma zmienić twoje życie, to musi to być droga Boża, a więc do Niego i przez Niego objawiona.
Mistrz Ueshiba poszukiwał takiej drogi, ale jej nie znalazł, gdyż przed śmiercią stwierdził, że jest dopiero na początku swojej drogi. Jego najlepsi uczniowie, posiadający 8 a nawet 10 Dan, odczuwają to samo w odniesieniu do ich życia. Również Budda przed śmiercią powiedział, że prawdy jeszcze nie znalazł! Skoro Ueshiba i jego najlepsi uczniowie, a nawet Budda nie osiągnęli prawdziwej drogi, to, jaki sens podążać za ich nauczaniem? Niestety, dzisiaj nadal wielu ludzi idzie tropem swoich poprzedników, ocierając się, co najwyżej o Bożą drogę prawdy, wolności i zbawienia. (...) W marcu 1993 r. zdesperowany z powodu ustawicznego, lecz nieskutecznego poszukiwaniu prawdy oddałem swoje życie w ręce Pana Jezusa Chrystusa.
Narodziłem się „na nowo”, stałem się chrześcijaninem. Stało się to po mocnych słowach ewangelii, którą zwiastował w Essen (Niemcy) ewangelista Billy Graham. Od tamtej chwili, z każdym dniem intensywniej, odczuwałem Bożego Ducha. Czułem Go tak wyraźnie, że wielokrotnie oglądałem się na siebie sądząc, że ktoś za mną stoi. Zacząłem czytać Nowy Testament, aby dowiedzieć się czegoś więcej o Bogu. Potem wołałem do Niego, aby uczynił coś wyjątkowego w moim życiu, abym już nigdy nie miał wątpliwości, co do Jego obecności i mocy. Jak już powiedziałem byłem zdesperowany, nie miałem ochoty na jakieś kolejne, a tym bardziej religijne poszukiwania. Jako wojownik wyzwałem wtedy Boga na pojedynek, aby ze mną walczył i objawił mi swoją wolę i moc. To było wszystko co mogłem wtedy uczynić. Kiedy tak się modliłem przez wiele dni, Duch który „chodził ” za mną, zaczął wyciskać z moich oczu łzy, a moje serce, które było harde, zaczęło mięknąć. 17 maja 1993r. o godz. 16.00 przeżyłem najbardziej szokujące wydarzenie w moim życiu. Duch, który mnie „prześladował”, z którym walczyłem, i którego nie chciałem dopuścić do siebie „wskoczył” we mnie, gdy odpoczywałem. Stało się coś nieprawdopodobnego. W jednej chwili padłem jak „rażony gromem” na kolana i zacząłem wielbić Boga. Płakałem i głośno śpiewałem w nieustannie się zmieniających językach. Śpiewałem całe wersety z Biblii, których nigdy nie przeczytałem, a później jak szalony tańczyłem po całym mieszkaniu. Kilka razy próbowałem palcami zatrzymać mój język, wylałem sobie na głowę zimną wodę, ale nic nie pomogło.
Wiedziałem, że śpiewałem i tańczyłem dla Jezusa, a trwało to prawie dwie godziny! Potem padłem na podłogę i leżałem jakiś czas jak martwy. Z podłogi podniósł się zupełnie inny człowiek. Byłem „lekki” i szczęśliwy, krzyknąłem - „On zabrał moje grzechy”! Łzy niewysłowionej radości i miłości do Jezusa płynęły po całej mojej twarzy. Zostałem pokonany. Moje twarde „samurajskie” serce, duma i siła, w które tak wierzyłem, zostały rozbite na „tysiące kawałków”. Nie był to jeszcze koniec, gdyż przez pięć kolejnych dni nie byłem w stanie prowadzić treningów w moim klubie. Duch Święty przychodził, kiedy chciał i wtedy jak „eksplodująca bomba” modliłem się w różnych językach. To, co przeżyłem (tzn. Chrzest w Duchu Świętym, porównaj Dzieje Apostolskie 2,1-13) było potężnym działaniem Boga w moim życiu. On mnie pokonał w niekonwencjonalny sposób, abym nie miał już żadnych wątpliwości, jaką należy podążać drogą. Od tamtej pory idę za Bogiem i jestem Mu wdzięczny za wielką łaskę, jaką mnie obdarzył. Drodzy przyjaciele, chciałbym was zapewnić o autentyczności tego zdarzenia. Domyślam się, że wielu z was wątpi w moje przeżycie i uważa, że oszalałem. Ja jednak nigdy nie ośmieliłbym się was zwieść lub oszukać. Również nie byłbym w stanie wymyślić takiej opowieści. Wszystko jest prawdą. Ponadto, wielu ludzi może zaświadczyć o moim odmiennym zachowaniu w tamtych dniach. (...) Będąc świadomy tego, co uczynił dla mnie Jezus, radykalnie rozprawiłem się z moją przeszłością. Jak mieczem w jednej chwili odciąłem się od wszystkiego, co mnie wiązało i krępowało. Porzuciłem, więc moje stare życie i rozpocząłem bieg, a właściwie maraton, patrząc stale przed siebie, na Jezusa. Oprócz faktu, ze zostawiłem wszystko, co miałem: dom, pracę, pozycję, tzw. powodzenie; zniszczyłem wszystko, co miało związek z okultyzmem i Aikido w moim życiu. W tym celu zebrałem swoje wszystkie książki o sztukach walki, kimona, hakamy, swoje japońskie certyfikaty mistrzowskie i wiele innych cennych przedmiotów. Oblałem to wszystko benzyną i spaliłem jako rzeczy nieczyste, które obrażały Boga (Dz.19,19). Dwa miecze samurajskie, które były moją chlubą, zostały również całkowicie zniszczone maszyną do cięcia stali. Wiedziałem, że nie może istnieć żaden kompromis między moim starym a nowym życiem w Chrystusie. Cały akt zniszczenia był jakoby śmiercią mojego starego samurajskiego „ja”, a zmartwychwstaniem nowego człowieka. Przez całe miesiące słowa apostoła Pawła z listu do Filipian (3,7-8) rozbrzmiewały w moim sercu z nową mocą: „Ale wszystko to, co mi było zyskiem, uznałem ze względu na Chrystusa za szkodę. Lecz więcej jeszcze, wszystko uznaję za szkodę wobec doniosłości, jaką ma poznanie Jezusa Chrystusa, Pana mego, dla którego poniosłem wszelkie szkody i wszystko uznaję za śmiecie, żeby zyskać Chrystusa.” Wiedziałem, że Jezus jest jedyna wartością. Tak to podążając już nową drogą zyskałem upragnione światło i radość. Zrozumiałem również, że bycie z Bogiem to nie jakaś tam religia, czy też rytuały, czy obrządki kościelne mające zaskarbić sobie Jego łaskę. Bóg brzydzi się ceremoniałem i religijnością, ponieważ martwa i sucha religia jest nic nie warta. Religia zabija ducha i doprowadza do dominacji ciała.
Prawdziwe bycie z Bogiem to naśladownictwo jedynego Mistrza - Jezusa i stały kontakt z Duchem Świętym. On pragnie tylko naszych przemienionych serc i posłuszeństwa. To właśnie miałem na myśli mówiąc, że religia sama w sobie, nawet chrześcijańska, nie jest drogą do poznania prawdy. Witold Kirmiel.